Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Para buch, koło w ruch. Na kopalni Ignacy w Rybniku stuletnia maszyna parowa znów żyje

Barbara Kubica-Kasperzec
Barbara Kubica-Kasperzec
To historia o uporze i realizacji marzeń. Bo kiedy ponad 20 lat temu Alojzy Szwachuła zapowiadał, że uruchomi zabytkową maszynę parową w kopalni Ignacy w Niewiadomiu, ludzie pukali się w czoło. Ten skarb po raz pierwszy, po uruchomieniu miał być pokazany na Barbórkę. Niestety, jest poślizg, ale 4 grudnia to wyśmienita okazja, by historię niezwykłych ludzi z Hoym Gruby przypomnieć jeszcze raz...

Byli na kopalni do końca. Widzieli jak w 1995 roku szybem Kościuszko wyciągnięto z dołu ostatni wagonik węgla. Jako ostatni wsiadali w roku 2008 do szoli, kiedy szybem tym kończono transport ludzi. Sygnalista, maszynista, kierownik oddziału szybowego, mechanik. Byli pracownicy ówczesnej kopalni Ignacy w Rybniku-Niewiadomiu, dziś będącej zabytkowym obiektem. Kiedy odchodzili z pracy na zasłużone emerytury widzieli jak na kłódkę zamykano w zniszczonych, kopalnianych budynkach dwie prawdziwe perełki - parowe maszyny wyciągowe szybu Głowacki (z 1900 roku) i szybu Kościuszko (z 1920 roku). To unikaty na miarę światową, które do ostatniego dnia pracy kopalni woziły ludzi i materiał na popularnej “Hoymgrubie”. I mieli łzy w oczach. Dziś znów mają. Po wielu latach, te perełki, te skarby, te cudy techniki z poprzedniego wieku, znów żyją. I to ich zasługa!

- Oszołom. Walczy z wiatrakami o spory kawał złomu - tak o Alojzym Szwachule w rybnickiej dzielnicy Niewiadom, ale nie nie tylko, bo w zasadzie w całej okolicy, mówiło się przez lata. Kiedy w 2000 roku, po przepracowaniu 35 lat na kopalni Ignacy poszedł na emeryturę, z “grubom” nie rozstał się ani na chwilę. Z dnia na dzień, zebrał grupę pasjonatów, takich jak on i założył Stowarzyszenie Zabytkowej Kopalni Ignacy.

Zabytek chcieli wywieźć, zezłomować

- Miałem świadomość, jakie perełki, czyli te ponad 100-letnie maszyny wyciągowe, tutaj mamy. A wszystko szło w stronę likwidacji. Przecież to trzeba było zachować. Dla Rybnika, dla Niewiadomia, dla ludzie “tukej” - mówi starszy pan. Kiedy innym animuszu do pracy w stowarzyszeniu wystarczało na sporadyczne spotkania, czasem jakieś prace porządkowe, on siły i energii miał za dwóch. Gdy wyrzucano go drzwiami, on wchodził oknem. Jak po potężnej burzy z jednego z biurowców zwiało dach, biegał i naprawiał. Jeździł do firm energetycznych, kiedy w pomieszczeniach odcięto prąd. Stawiał się w sądzie, kiedy toczyły się sprawy przeciw kolejnym złomiarzom, którzy Hoyma kawałek po kawałku systematycznie rozkradali. - A pamięta pani, jak nam napis znad bramy ukradli? - dopytuje naszą dziennikarkę. Pamiętam. Bo przy okazji wszystkich najważniejszych wydarzeń, razem z panem Alojzym, na Ignacym byłam. - Dzięki Wam, zawsze po artykule była reakcja. A to Kompania Węglowa coś załatwiła, a to urząd dał jakiś pieniądz na bieżące naprawy - śmieje się pan Alojzy. - Ludzie mnie zawsze palcami wytykali. “Waryjot idzie” - mówili. A moje marzenie sprzed lat właśnie się spełniło - podkreśla pan Alojzy.

Pracę na ruchu Ignacy, będącym od lat 60-tych częścią kopalni Rydułtowy, dostał w 1975 roku. Przez kolejne dekady przeszedł długą drogę od pracownika fizycznego, do kierownika oddziału szybowego. Całe życie na “Hoymie”. Tak jak Andrzej Świdergał.

Moplikiem przyjechał na szychtę

- Przyjechałem na mopliku, jako 18-latek na kopalnię Rydułtowy. Pani w biurze mi powiedziała: jedź synku na Ignacego, tam przyjmują. Kazali mi jechać pod płotem, za płuczką skręcić i już miałem być. Kiedy tu dotarłem pracownicy w biurze mi powiedzieli: tutaj lada moment będą wszystko zamykać, likwidować. A ja nie dość, że przepracowałem tutaj 38 lat, to i na emeryturze mam też robotę - śmieje się pan Andrzej.

Zaraz po zakończeniu eksploatacji na Hoymie sporo się działo. Co było coś warte, wywieziono i sprzedano. Potem, w 2008 roku, Kompania Węglowa, ówczesny właściciel obiektów, odcięła od zabytkowych maszyn parę. To oznaczało dla nich śmierć. Nie pracowały, rdzewiały i niszczały. Potem zdecydowano się na ich wywiezienie.

- Jedna, mniejsza z szybu Głowacki miała trafić na kopalnię Rydułtowy jako pokazowa. Drugą, najpierw chcieli sprzedać do Niemiec, potem mówiło się, że pojedzie do kopalni soli w Bochni. Bzdura, tam nikt o tym nie słyszał. Myślę, że zwyczajnie chcieli ją zezłomować. Zablokowaliśmy to - wspomina Alojzy Szwachuła. _ Ja przez 13 lat pracy byłem odpowiedzialny za stan tej maszyny doglądałem jej, pilnowałem. A teraz mieliśmy ją stracić? - dodaje.

Choć pokopalniane budynki od razu stały się zabytkami, a maszyny wyciągowe objęto ochroną konserwatora zabytków, o przywróceniu ich do życia i co ważniejsze pokazania ludziom, turystom, młodzieży, nie było mowy. Właścicielem ziemi na których stały budynki był Skarb Państwa, część budynków przejęło miasto, a te w których stoją maszyny wyciągowe należały do górniczej spółki.

- Lata trwało zanim miasto przyjęło to wszystko. I dopiero, kiedy to się udało, można było pomyśleć nie tylko o remontach, naprawach, ale i o uruchomieniu znów tych naszych stuletnich maszyn. Ja zawsze miałem taki plan, taki pomysł, marzenie. Na początku myślałem, że łatwiej pójdzie z maszyną szybu Głowacki. Jest mniejsza, dłużej pracowała, bo woziła ludzi i materiały. Myślałem, że da się podłączyć prąd, bo pary nie było skąd brać i ruszy - mówi pan Alojzy. Ale ostatecznie maszyna szybu Głowacki z 1900 roku stoi w wyremontowanym budynku i jest pierwszym, pokazywanym turystom zabytkiem. Kiedy udało się załatwić unijną dotację na stworzenie w kolejnych starych budynkach Ignacego Muzeum Pary, wiadomo było, że większa maszyna, ta z 1920 roku, będzie jego największą atrakcją.

Z pomocą przyszli dawni koledzy

- Kiedy ruszył remont budynków, przyszli też do mnie, żebym zebrał ekipę i żebyśmy wspólnie spróbowali maszynę z szybu Kościuszko uruchomić. To była wielka radość - dodaje Szwachuła. Pan Alojzy nie kombinował długo. Sięgnął po tych, którzy na Ignacym przed laty pracowali. Grzegorz był sygnalistą, Andrzej maszynistą, drugi Andrzej mechanikiem. Wszyscy już dawno na emeryturach doglądali wnuków. Dla niego wyciągnęli z kufrów flanelowe koszule.

- Kiedy Alojz zadzwonił i powiedział, że mamy maszynę na nowo uruchamiać, pomyślałem w pierwszej chwili, że coś mu się na stare lata porobiło w głowie - śmieje się pan Andrzej Goławski. - Słyszałem wprawdzie o pomyśle uruchomienia Głowackiego elektrycznie, bywałem tutaj przy okazji Industriady, ale kto by pomyślał, że jednak zdecydują się na taką inwestycję. I to w dodatku, że maszyna znów ma pracować napędzana parą - podkreśla. Ale zgodził się.

- Nad czym się miałem zastanawiać? Skoro pojawiała się taka szansa to czemu nie? Przecież nam nie wolno było zaprzepaścić tego dorobku. To miejsce trzeba było ocalić od zapomnienia, pokazać następnym pokoleniom jak się kiedyś fedrowało - podkreśla. On na Ignacym spędził 25 lat. Ostatnich 10 to była praca jako maszynista na Kościuszce.

- Fajna robota, wymagająca, ale latem było przekichane. Upał, skwar, a tutaj mnóstwo pary. Bywało, że termometr sięgał 50 stopni. Rozbieraliśmy się, robiliśmy przeciągi i tak się pracowało - wspomina. Doskonale pamięta też filc, którym wyłożone było słynne, drewniane krzesło, czyli miejsce z którego sterowało się maszyną. W tej pracy, na stuletnim kolosie, liczyło się wyczucie i wiedza. Pierwszy, lepszy z drogi nie miał szans, by sobie z tą robotą poradzić.

- Maszynista musiał mieć wyczucie. Jeden zły ruch i maszyna spuszczała szole z prędkością większą niż założone 8 metrów na sekundę. Albo klatkami trzeba było tak stanąć, żeby można było bezpośrednio z szoli na tory wagonikami wyjechać - opowiadają panowie. - W czasie drugiej zmiany musieliśmy na przykład zrobić 400 wyciągów z poziomu 400 metrów, co dawało nam 2 minuty na jeden wyciąg. Każdy poślizg każdy przestój i kierownik ochrzaniał - śmieje się pan Andrzej.

Sama maszyna ma moc 1800 koni mechanicznych, przy ciśnieniu pary 10 atmosfer. Jej największą i najbardziej widowiskową częścią jest bęben linowy połączony z kołem zamachowym. To właśnie na te elementy kilkanaście dni temu “nawinięta” zastała stalowa lina wa o długości ponad 600 metrów i ważąca - bagatela - 5,5 tony. Średnica bębna wynosi 6 metrów. Kiedy w lutym tego roku ekipa zmontowana przez pana Alojzego po raz pierwszy po dłużej przerwie weszła do budynku szybu Kościuszko i miała rozpocząć pracę na wszystkich tych elementach - i bębnie i słynnym, drewnianym krześle i na okazałym szybowskazie zalegały... ptasie odchody. - Pierwsze dni pracy upłynęły nam na ich sprzątaniu, zdrapywaniu. To miejsce przypominało gołębnik, bo przez wybite szyby wlatywały tu ptaki i wiły gniazda - mówi Grzegorz Pawliczek, były sygnalista z Ignacego.

Para buch, koło w ruch. Ruszyła maszyna

Roboty było masa. Maszyny stały od lat. Każda śrubka, tłok czy rurka były czerwone od rdzy. Tuleje i cylindry ukradziono. - Pani, tygodniami to czyściliśmy. W ruch poszedł papier ścierny, szczotki, kątówki. Każdy element trzeba było rozebrać, wyczyścić, nasmarować. Po rozkręceniu jakiegoś fragmentu, okazywało się, że pierścień w środku na przykład jest pęknięty. No to u znajomego, co ma warsztat toczyliśmy nowy. Do ponad 100-letnich maszyn nie ma nigdzie części zamiennych. Nie ma też jej planów, wszystko robimy na rozum, na logikę i na podstawie tego co zapamiętaliśmy z pracy - mówi Alojzy Szwachuła. Obok budynku w którym stoi maszyna stanął generator pary. Zastępuje kotłownię.

- Ja tu byłem mechanikiem. Przyjmowałem się w 1971 roku, a maszyna miała już wtedy 50 lat - mówi Andrzej Świdergał żartując, że młodemu pracownikowi starsi grozili palcem “tylko nam staruszki nie zepsuj” - powtarzali. - Początki były trudne. Przyuczałem się robiąc prace porządkowe. Tutaj nie od razu zostawało się mechanikiem czy maszynistą. Trzeba było też na początku być “szmyrusem”, czyli takim, który chwilach przestoju maszyny biegał i wszystko mazał smarem - śmieje się pan Andrzej.

W zgranej ekipie tylko Józef Gatnarczyk nie doczekał na Ignacym emerytury. - Byłem konserwatorem, ale na kopalni Jankowice w Rybniku. Kiedy nabyłem prawa emerytalne odszedłem z założeniem, że na kopalnię do pracy już nie wrócę. A widzi pani, dałem się namówić kolegom. I nie żałuję. Żona mi tylko powiedziała: idź robić, byle nie na dół - dodaje.

W maju po raz pierwszy panowie stanęli za drewnianym krzesłem, czyli centrum dowodzenia maszyną, pociągnęli za odpowiednią “wajchę” i w rurach znów pojawiła się para. Kiedy maszyna po kilkunastu latach przestoju ruszyła - płakali. - Miałem dosłownie łzy w oczach - mówi Andrzej Goławski. - Kiedy w 2007 roku odchodziłem na emeryturę, szyb Kościuszko był już zasypywany, Głowacki jeszcze pracował. Nie wierzyłem, że będę tu jeszcze kiedyś wracał, że będzie tu w ogóle tu jeszcze do czego wrócić. Uruchomienie tej maszyny to... cud - podkreśla.

Marzenie swego życia zrealizował też pan Alojzy, który dziś na tych, którzy kiedyś na jego widok pukali się w czoło, może spojrzeć z góry. Ale nic z tych rzeczy. -Moje marzenie stało się rzeczywistością. Kiedy pierwszy raz maszyna “poszła” byłem niesamowicie wzruszony. Ale jeszcze trochę pracy nas tu czeka. Za każdym razem kiedy ją uruchamiamy widzimy, że tu nam jeszcze coś kapie, tu gdzieś woda nie schodzi - śmieje się pan Alojzy.

- Czy wierzyłem, że mu się uda doprowadzić, że znów się te koło na wieży szybowej zacznie kręcić? Nie, w życiu mi to nie przyszło na myśl - przyznaje Grzegorz Pawliczek. - Ale to dobrze, że się chłopu udało. A ja? Mogę tu pracować do końca świata i jeden dzień dłużej. Mam 60-lat, a tutaj, przy tych ludziach i przy tej robocie czuje się jakbym znowu miał 25 lat - żartuje.

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na rybnik.naszemiasto.pl Nasze Miasto